Zadanie, postawione mi przez Redakcję «Taternika» brzmi: napisać coś o tych, któ­rzy w czasach, jak najdalej pamięcią zasię­gnę, po Tatrach chadzali. Zadanie to jed­nak nie bardzo do mnie przystaje. Widy­wałem taterników ówczesnych w Zakopa­nem, ale nie w Tatrach, chodziłem bowiem zwyczajnie sam, w towarzystwie tylko mo­ich górali. Przygodnie towarzyszył mi któ­ryś z przyjaciół moich: Wacław Damski, dziś lekarz w Krakowie, Adam Lane, póź­niejszy – zmarły już – okulista, Władysław Abraham, znakomity dziś profesor lwow­skiego uniwersytetu. Najwybitniejszemi ów­cześnie, przed 40-50 laty, tatrzańskiemi osobistościami byli prof. Nowicki, ks. Janota, Walery Eljasz – autor przewodnika, prof. L. Swierz, pierwszy niestrudzony sekretarz i główny filar Tow. Tatrzańskiego, ks. Sutor i oczywiście Chałubiński. Między młodymi było kilku «nałogowych» taterników. Ci jed­nak, co dla tej epoki charakterystyczne, chodzili w Tatry nie tyle dla zdobywania szczytów, ile dla życia po halach. Do tego typu należał Kazimierz Tetmajer; a że wte­dy był jeszcze małym smykiem, wyprawy swoje robił przeto per nefas, wymykając się z domu ku Stawom dla zabawienia się z juhasami. Z tej grupy był młody Wrześniowski, syn profesora. Chłop był na schwał, nosił serdak kożuchem na wierzch, wielki kapelusz góralski z muszelkami i rąbanicę na ramieniu. Ten znikał z domu nieraz na tydzień, a nie wiadomo czem się przeży­wią!; górale mówili o nim: «ten pon, co si-ski jada». Była także i taterniczka, pianistka, panna Janotowna. Ta chadzała samowtór z Maciejem Sieczką, a nie bała się żadnego szczytu. O niej to stary Maciek opowiadał dyskretnie, przyciszonym głosem, że nosi­ła skórzane hajdawery pod spódnicą, a na­wet, że przy wyjściach na szczyty, gdzie nie spodziewała się nikogo spotkać, zobłóczyła spódnicę ze siebie. Tempora mutan-tur… Widzę już, jak uśmiechają się panie, które dziś za główny, a może jedyny sport taternicki uważają paradowanie w hajdawerach po Krupówkach.

W tej to epoce, jako wyrostek chadzałem zwy­kle w Tatry z moim oj­cem. Towarzyszył nam często któryś z przyja­ciół ojca, najczęściej Adam Asnyk. Chodził wytrwale, a jego spokoj­ny temperament, pogod­ny, równy humor i malo-mówność – przymiot dla taternika bardzo wa­żny – czyniły go nader miłym towarzyszem. Piękny wiersz «Noc pod Wysoką» narodził się z takiej wspólnej wy­cieczki. Pamiętam też wycieczkę na Świnice w towarzystwie Aleksandra Jabłonowskiego. Nocowaliśmy na Hali Gąsienicowej, a znakomity historyk do późna w noc opowiadał przygody swo­je z podróży po Wschodzie. – Z Chałubiń­skim chodziłem tylko raz. Była to ta wy­cieczka, którą B. Rajchman opisał był w osobnej książce, pt.: “Wśród białej nocy».

Nieliczny przeto jest w tej dziedzinie plon moich wspomnień z czasów najdaw­niejszych. Opowiem jednak jedną z takich wycieczek typu towarzyskiego, która szcze­gólnie utkwiła mi w pamięci. Dla mnie ma ona znaczenie szczególne, dla innych bę­dzie przynajmniej o tyle interesująca, że bra­li w niej udział i ludzie i taternicy wybitni.

Stały nasz przewodnik, Maciej Sieczka, doniósł nam, że ks. Janota i prof. Swierz wybierają się na Krywań i proponują spół­kę. Ojciec mój pozostał w domu, wybrał się Asnyk, Damski i ja. Szliśmy przez Liljowe i Koprowa na noc do szałasu pod Kry­waniem. Janota, którego wtedy dopiero poznałem, był postacią bardzo oryginalną. Nie wyglądał na księdza, lecz raczej na nie­mieckiego profesora. Sutannę nosił krótką, krojem raczej surduta, spodnie do ziemi. Był wysoki i szczupły, o twarzy nerwowej.

Profesora Świerża znałem od dawna z gim­nazjum św. Anny, gdzie uczył greki. Dob­ry, zacny profesor! Wygląd miał bardzo su­rowy, prawie groźny. Nie pozwalaliśmy też sobie wobec niego na żadne zbytki. Ale wkrótce, z właściwą uczniom bystrością, podpatrzyliśmy jego dyskretny uśmiech, który mial zwyczaj zasłaniać ręką, niby to gładząc brodę. Uśmiech ten nie ośmielał nas jednak do poufałości, która – jak to często bywa – kończy się ciosaniem koł­ków na głowie, gdyż ustępował zaraz suro­wemu spojrzeniu; dodawał jednak otuchy i rozjaśniał atmosferę klasy. Wiedzieliśmy zresztą o różnych dobrych uczynkach groź­nego profesora, spełnianych wobec ucz­niów niezamożnych, lub mniej zdolnych a pilnych, jakkolwiek sam profesor byl przekonany, że nikt się tego nawet nie do­myśla. Oczywiście i ten poważny człowiek nie zdołał uniknąć żarcików bezlitosnej uczniowskiej czeredy i wrzeszczeliśmy głośne »hallo», kiedy na pauzie Józio M., wielki «wyśmisznik» i obdarzony nie­zwykłym talentem naśladowczym, zasiadał na katedrze, skubał niewidzialną brodę i mrucząc w nią coś, przerzucał niby długo kartki katalogu, a potem wyrywał nas po jednemu: ty tam próżnia-czysko jeden, nic nie umiesz, same szóstki… a należysz ty przynajmniej do Towarzystwa Tatrzań­skiego? Była to naturalnie żartobliwa insynuacja -niemniej czułem to do­brze, że pewne sympatje, które zaskarbiłem sobie u profesora, nie wywo­dziły się z mojej greki, ale z moich taternickich zami­łowań.

Towarzystwo, które zło­żyło się na ową wycieczkę, nie zupełnie było dobrane. Przy Janocie był jakiś pupil……..

To jest tylko część artykułu, zobacz pełną treść w papierowym wydaniu Maćkowej Perci.


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder