13 II 2010.

Naprawdę się o to nie prosiłam! Pani po­wiedziała, że przewodnicy tatrzańscy nas za­praszają w skałki i że będzie fajnie. Czemu tatrzańscy w skałki, a nie w Tatry tego nie powiedziała. Ale powiedziała jeszcze, że może telewizja przyjedzie i będzie filmować jak łazimy po skałach. A ja podobno (tak Pani powiedziała, ja tak nie myślę) robię dużo ha­łasu i zawsze potrafię wejść w obiektyw, więc może mnie pokażą w tej telewizji. Ubrałam więc taką jasnoniebieską kurtkę, żeby było mnie widać z daleka. Ale z tą telewizją to była ścierna. Za to był śnieg, zimno, mokro. Jakiś facet w czerwonym (podobno Pan Jasiu) coś truł w autokarze, nie wiem co, bo go nie słu­chałam. Potem trzeba było iść kawał drogi, prawie potokiem, a jeśli nawet obok, to i tak zaraz przemoczyłam buty. Przychodzimy, a tu kupa ludzi w czerwonych kurtkach, nie tylko faceci ale i baby. Było ich chyba więcej niż nas. I wszędzie wiszą jakieś liny, wysoko na skałach…

Jak przyszłam to od razu padłam na śnieg i powiedziałam głośno, że nic mnie nie zmusi do włażenia na te skały. Ale kazali mi wstać, bo powiedzieli że zmarznę, tak jak bym nie była już przemoczona i zmarznięta.

Jakaś młoda babka, prawie dziewczyna (jak się okazało, to ona tym dowodziła, także facetami!), krzyknęła baczność, a potem ka­zała nam się ustawić wg miesięcy urodzenia. To była podobno Pani Asia. I zaczęła nas dzie­lić na grupy. Robiła to w taki sposób, że sama chyba się w tym pogubiła. Ale w końcu nas podzieliła, choć niektóre dziewczyny koniecz­nie chciały być ze sobą, a nie mogły, bo w każ­dej grupie miało być pięć, a nie sześć czy cztery. Mnie się trafiła taka grupa, że dziew­czyny to się niektóre bały bardziej ode mnie. To znaczy ja się w ogóle nie bałam, tylko sobie powiedziałam, że mnie na takie wariactwa nie namówią.

No i się zaczęło. Każda grupa poszła gdzie indziej. Nas najpierw zaprowadzili lasem na taki płaski szczyt góry. I ten szczyt był pod­cięty pionową skałą. Nad tą przepaścią wisieli na linach starszawy facet i młodsza babka (mó­wili do siebie Jasiu i Agnieszka). Powiedzieli, że nas spuszczą na linie w dół. Jak się dziew­czyny bały, mówię Wam! Kaśka to chyba się posikała ze strachu, i powiedziała, że zejdzie dookoła na dół. Ale inne zjechały. Jak mnie związali, to trzeba było zejść parę metrów ty­łem po takim stromym, a dopiero potem było pionowo. Popatrzyłam w dół, było strasznie daleko, więc zaczęłam wrzeszczeć by mnie wyciągnęli z powrotem. Wyciągnęli, ale zaczę­li mnie namawiać, żebym spróbowała, że lina mocna, że zaraz będę na dole… No i jeszcze raz zeszłam na dół, ale już tam nie patrzyłam, tylko kucnęłam jak kazali i nagle poczułam że lecę w dół. To znaczy nie całkiem leciałam, bo mnie lina trzymała. Odbijałam się o ścia­nę, wpierw rękami, dopiero potem krzyknęli żeby nogami, to się udało. I właśnie jak po­czułam frajdę, to byłam już na dole i babka co tam stała zaczęła mnie rozwiązywać. Była sympatyczna, trochę okrągła, albo tylko tak wyglądała, bo była naubierana. Ciekawe czy by sama potrafiła tak zjechać. Taki facet, co się ciągle kręcił z aparatem i robił zdjęcia, mówił do niej Bożena. No więc ta pani Bożena dała mi cukierka i kazała zachować papierek, bo te grupy, co będą miały najwięcej papierków to wygrają.

Naprawdę się o to nie prosiłam! Pani po¬wiedziała, że przewodnicy tatrzańscy nas za-praszają w skałki i że będzie fajnie. Czemu tatrzańscy w skałki, a nie w Tatry tego nie powiedziała. Ale powiedziała jeszcze, że może telewizja przyjedzie i będzie filmować jak łazimy po skałach. A ja podobno (tak Pani powiedziała, ja tak nie myślę) robię dużo ha¬łasu i zawsze potrafię wejść w obiektyw, więc może mnie pokażą w tej telewizji. Ubrałam więc taką jasnoniebieską kurtkę, żeby było mnie widać z daleka. Ale z tą telewizją to była ścierna. Za to był śnieg, zimno, mokro. Jakiś facet w czerwonym (podobno Pan Jasiu) coś truł w autokarze, nie wiem co, bo go nie słu¬chałam. Potem trzeba było iść kawał drogi, prawie potokiem, a jeśli nawet obok, to i tak zaraz przemoczyłam buty. Przychodzimy, a tu kupa ludzi w czerwonych kurtkach, nie tylko faceci ale i baby. Było ich chyba więcej niż nas. I wszędzie wiszą jakieś liny, wysoko na skałach…

Jak przyszłam to od razu padłam na śnieg i powiedziałam głośno, że nic mnie nie zmusi do włażenia na te skały. Ale kazali mi wstać, bo powiedzieli że zmarznę, tak jak bym nie była już przemoczona i zmarznięta.

Jakaś młoda babka, prawie dziewczyna (jak się okazało, to ona tym dowodziła, także facetami!), krzyknęła baczność, a potem ka¬zała nam się ustawić wg miesięcy urodzenia. To była podobno Pani Asia. I zaczęła nas dzie¬lić na grupy. Robiła to w taki sposób, że sama chyba się w tym pogubiła. Ale w końcu nas podzieliła, choć niektóre dziewczyny koniecz¬nie chciały być ze sobą, a nie mogły, bo w każ¬dej grupie miało być pięć, a nie sześć czy cztery. Mnie się trafiła taka grupa, że dziew¬czyny to się niektóre bały bardziej ode mnie. To znaczy ja się w ogóle nie bałam, tylko sobie powiedziałam, że mnie na takie wariactwa nie namówią.

No i się zaczęło. Każda grupa poszła gdzie indziej. Nas najpierw zaprowadzili lasem na taki płaski szczyt góry. I ten szczyt był pod¬cięty pionową skałą. Nad tą przepaścią wisieli na linach starszawy facet i młodsza babka (mó¬wili do siebie Jasiu i Agnieszka). Powiedzieli, że nas spuszczą na linie w dół. Jak się dziew¬czyny bały, mówię Wam! Kaśka to chyba się posikała ze strachu, i powiedziała, że zejdzie dookoła na dół. Ale inne zjechały. Jak mnie związali, to trzeba było zejść parę metrów ty¬łem po takim stromym, a dopiero potem było pionowo. Popatrzyłam w dół, było strasznie daleko, więc zaczęłam wrzeszczeć by mnie wyciągnęli z powrotem. Wyciągnęli, ale zaczę¬li mnie namawiać, żebym spróbowała, że lina mocna, że zaraz będę na dole… No i jeszcze raz zeszłam na dół, ale już tam nie patrzyłam, tylko kucnęłam jak kazali i nagle poczułam że lecę w dół. To znaczy nie całkiem leciałam, bo mnie lina trzymała. Odbijałam się o ścia¬nę, wpierw rękami, dopiero potem krzyknęli żeby nogami, to się udało. I właśnie jak po¬czułam frajdę, to byłam już na dole i babka co tam stała zaczęła mnie rozwiązywać. Była sympatyczna, trochę okrągła, albo tylko tak wyglądała, bo była naubierana. Ciekawe czy by sama potrafiła tak zjechać. Taki facet, co się ciągle kręcił z aparatem i robił zdjęcia, mówił do niej Bożena. No więc ta pani Bożena dała mi cukierka i kazała zachować papierek, bo te grupy, co będą miały najwięcej papierków to wygrają.

Chciałam wrócić z powrotem na tę skałę, i zjechać jeszcze raz, ale kazała mi iść gdzie in-dziej, pod inna ścianę. Tam liny zwisały w góry i trzeba było się po nich wspinać. Na linie wi¬siały mniejsze linki, które kończyły się takimi śmiesznymi suwadłami, przyhaczonymi do tej liny co zwisała z góry. I te suwadła, jak się je pchało do góry, to się przesuwały, ale jak się pociągnęło za linkę, to ani rusz. No i przywią¬zali mnie do jednej linki w pasie, drugą linkę do prawej nogi. I taki sympatyczny pan Jurek pokazał mi jak się piąć do góry, po prostu trzeba było na zmianę kucać i prostować się wisząc na tej linie. Mnie to nawet się udawało, bo na drugiej linie obok, gdzie z dziewczyna¬mi z mojej grupy robił to Pan Wojtek, to już było gorzej. Mnie się lina kręciła, ja z tą liną też, jedna noga mi zwisała bez sensu, ale jakoś wylazłam pod takie czarne skały, gdzie dalej się już nie dało iść, bo się lina kończyła. No i znów mnie spuścili na dół, Pani Ania, co się tam też kręciła, dała cukierka (takie zwykłe owocowe, mogli chociaż kupić w czekoladzie) i kazali pójść na dół.

Tam przy takim stoliku czekał taki mło¬dy facet, prawie chłopak jeszcze, podobno Marek. I kazał nam szukać z mapą takich kartek przymocowanych do gałęzi drzew. Nie było to trudne, bo inni już przed nami tych kartek szukali i były ślady na śniegu. Tylko jednej długo nie mogliśmy znaleźć, i to było śmieszne, bo wisiała przy samym zejściu ze skałki, którym schodziliśmy i widziałam ją już wcześniej, i myślałam, że to jakiś śmieć. Ale w końcu wpadłam na to, że to ta kartka, odczytaliśmy hasło i znowu dostałyśmy cu¬kierki (takie same). A potem podszedł do .nas taki dziwny facet z drewnianą laską i śmiesz¬nym kapeluszu i zaczął nam opowiadać jakieś bajki o rycerzach ukrytych w skałach. Pytał nas też co to jest kobyła i nikt nie wiedział co, i on się dziwił. A co – ja jestem ze wsi, by znać się na koniach? A w ogóle był inaczej ubra¬ny niż ci przewodnicy, i nie wiedzieliśmy, czy on z tej imprezy, czy jakoś się tylko przyplątał. Choć może był z tej imprezy, bo gadał z tymi innymi i mówili do niego Heniu. Ale cukier¬ków nie dawał.

No a potem kazali nam się znów wspinać, tylko już po skale, nie po linie. Tu byli najfajniejsi faceci. Teraz wiązał nas Pan Artur. Był …

To jest tylko część artykułu, zobacz pełną treść w papierowym wydaniu Maćkowej Perci.

Czytaj Również:

Przewodnicy Tatrzańscy dzieciom – dzień przewodnika 2010

Zimowa sceneria i mnóstwo śniegu. Tyrolka i szlak legend.




Wojciech Sowa

Wojciech Sowa

Przewodnik Tatrzański klasy II

0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder