Schodziłem na południe w stronę parkingu. Była już dwunasta godzina odkąd wyruszyłem rano w Tatry. Byłem szczęśliwy z udanego dnia, wejścia na szczyt i również dlatego, że pogoda załamała się dopiero po południu, gdy zszedłem w dolinę. Wtedy zaczął siąpić drobny, dokuczliwy deszcz. Teraz nie zwracałem już na niego uwagi, rozmyślając o dzisiejszej przygodzie oraz o tych niezliczonych wcześniejszych dniach, spędzonych w górach w ciągu minionych dwudziestu pięciu lat. Ćwierć wieku temu szedłem tą samą trasą, lecz w odwrotnym kierunku, w stronę Doliny Batyżowieckiej. Było to na egzaminie przewodnickim, w piękny październikowy dzień 1983 roku.
Nagle usłyszałem dochodzący z góry warkot silnika, więc zatrzymałem się na poboczu drogi, „wypiąłem” pierś z emblematem na przewodnickim polarze, machnąłem ręką i… terenowe auto pracowników TaNaP-u przemknęło obok bez zatrzymania. Schodziłem więc dalej, czując narastające zmęczenie w nogach. A było po czym…
Dziś budzik zerwał mnie o 3.30 z dala od celu, jakim był Gierlach. Szybka kawa, plecak do auta i za niecałe dwie godziny parkowałem w Tatrzańskiej Polance. Okolica wyglądała teraz nie do poznania po „kalamicie” jesienią 2004 roku. Prawdę mówiąc wyglądała przygnębiająco. Tylko nieliczne kikuty drzew zachowały się po przejściu huraganowego wiatru. Resztę spustoszenia lasu dokonały szkodniki. Teraz, gdy drzewa zostały uprzątnięte i wywiezione, pozostały tylko wykroty i rozległe łany rozrastającej się bez ograniczeń wierzbówki. Dopiero wysoko w górze, na progu Doliny Wielickiej, zaczynał się dawny tatrzański las. Szczyty gór sterczące ponad nim wyglądały niezmiennie, jak 25 lat temu. Zmiany miały też inny charakter. Rano, prosto z auta, wsiadłem do busa, który w piętnaście minut wywiózł mnie prosto pod drzwi Śląskiego Domu. Dzięki temu mogłem jednego dnia wejść na szczyt i zejść z niego startując z polskiej strony gór. Może trochę głupio wypadło wobec kolegów-przewodników z dawnego kursu, ale nie mogłem przyjechać do „schroniska” wcześniej i zostać tu na dłużej. Szedłem więc, a raczej jechałem, na spotkanie z nimi, by wspólnie wejść na Gierlach. Aby uczcić te 25 lat, jakie upłynęło od naszego przewodnickiego egzaminu.
O 6.45 wraz parą sympatycznych Słowaków wysiadłem przed niezmiennie koszmarnym klockiem Śląskiego Domu. Niestety spóźniłem się… Koledzy już wcześniej wyruszyli na szczyt. Postanowiłem dogonić ich, więc żwawo pognałem w stronę progu doliny i dalej percią prowadzącą pod „Wielicką Próbę”. A tam… ruch, jak na Krupówkach. Kilka zespołów pokonywało właśnie po kolei tę skalną ściankę asekurując się liną; parę innych osób czekało na swoją kolej na piargach poniżej. A wysoko w górze, ponad „próbą”, mozolnie podchodzili inni. Zapewne wśród tych idących najwyżej są moi koledzy – pomyślałem i zaraz wydało mi się, że widzę ich wysoko, już pod granią, w czerwonych swetrach, a może raczej w przewodnickich polarach.
Teraz wyszedłem już z lasu, deszcz ustał i ujrzałem w oddali wyniosłą grań Niżnych Tatr, a nieco bliżej zalesione Kozie Grzbiety. To jeden z niewielu pozytywnych skutków wiatrołomu – rozległe panoramy w miejscach, gdzie dawniej rósł tatrzański las.
W październiku, 25 lat temu, podchodziliśmy tędy gęstym lasem, dużą grupą kursantów. Był to zapewne jeden z najbardziej dramatycznych dni w naszym górskim żywocie, dzień praktycznego egzaminu przewodnickiego w Tatrach. To był prawdziwy horror! Włodek Cywiński prowadził nas w niewiadomym kierunku, niczym stado baranów na rzeź. A miał wtedy chłop kondycję! Więc w tym pół-marszu, pół-biegu przepytywał kolejno delikwentów wybieranych na chybił trafił z grupy, a to z topografii Tatr Zachodnich, a to ze szczegółowego przebiegu Orlej Perci. A kiedy zatrzymywał się, każdy odwracał głowę, żeby nie być wyciągniętym do odpowiedzi. Ale i tak na każdego przyszła kolej. W końcu Włodek zadał pamiętne do dziś pytanie o żleby w otoczeniu Morskiego Oka. I dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa jatka! Teraz, po 25 latach, pytania te wydają się banalne, ale wtedy… Nikt z całej grupy, a było nas ponad dwadzieścia osób, łącznie ze „studentami” z SKPG, nie wymienił wymaganych czterech nazw. Ale obciach!
Znowu zaczęło padać, więc sięgając po czapkę do kieszeni kurtki stwierdziłem, że jej tam nie ma. Musiała wysunąć się w marszu, jeszcze gdzieś w lesie. Nie ma mowy, żebym po nią wracał do góry! To będzie „ofiara” złożona za pomyślne wejście na Gierlach, tak jak kiedyś był nią słomkowy kapelusz pozostawiony na szczycie Jaworzyny Krynickiej.
Wtedy, na egzaminie, gnaliśmy wczesnym rankiem wprost na próg Doliny Batyżowieckiej …
To jest tylko część artykułu, zobacz pełną treść w papierowym wydaniu Maćkowej Perci.
0 komentarzy