Jarosław Balon

OCZAMI ZGREDA czyli QUO VADIS ROZTOKO?


Na początku, żeby było jasne – nieprawdą jest (co głosili podobno niektórzy „dobrze poinformowani”), że na Roztoce się obraziłem i trzaskałem (?) drzwiami. Jeśli chodzi o trzaskanie, to po prostu je kilka razy usiłowałem zamknąć (chodzi o drzwi pomiędzy świetlicą, gdzie szła głośna muzyka a salą jadalną, gdzie usiłowaliśmy śpiewać i rozmawiać), gdyż stale ktoś je zostawiał otwarte. Jeśli chodzi o obrażanie, to jestem już za stary, by obrażać się na bliźnich, a jeszcze za młody, by obrażać się na świat. Zatem na Roztoce nie obraziłem się. Byłem (i jestem zresztą nadal) nieco zmartwiony, a może nawet zasmucony. 

Dlaczego? Bo zaistniał w Kole wyraźny, a niepotrzebny nam wcale podział pomiędzy „starymi” a „młodymi”. Oczywiście symbolicznie „starymi” i symbolicznie „młodymi”. Podział na tle, rzekłbym, obyczajowym. Otóż, najkrócej mówiąc „starzy” woleliby spędzać wieczory roztoczańskie – jak to drzewiej bywało – przy ognisku; pośpiewać, pożartować, „pobajczyć”. A młodzi wolą pogadać pod dachem tamże, pobawić się czyli po prostu potańczyć, i to bynajmniej nie zbójnickiego, ale w rytm dyskotekowej muzyki. To, co łączy te dwie opcje, to spożywanie „załączników” serwowanych przez Kazia. I piękne, że jest coś wspólnego, ale obawiam się, że tylko na tym „jedności” roztoczańskiej nie zbudujemy. Więc nie ma co tu chować głowy w piasek i twierdzić, że podziału nie ma. Już wieloletni organizator poprzednich Roztok na Roztokę nie pojechał (trudno uwierzyć, że był aż tak zajęty). Już próba choć chwilowej izolacji od dyskotekowego hałasu została zrozumiana jako (złośliwe? demonstracyjne?) trzaskanie drzwiami. Już na Zarządzie padły podobno (nie należę do tego gremium) różne mądre i nieco mniej mądre słowa na temat roztoczańskich obyczajów… Ja osobiście wyjeżdżałem w Roztoki w przekonaniu, że na następną nie ma sensu zabierać gitary. I znów – nie dlatego, że się obraziłem, ale dlatego, że po prostu nie jest do niczego potrzebna. 

 Zatem podział jest. Może nie jest jeszcze zbyt mocny, może nie jest jeszcze dużym problemem…, ale tego typu podziały mają skłonności do szybkiego i niespodziewanego rozwoju, a potem już bywa za późno. A że jestem poniekąd przypadkowym sprawcą owego podziału, jako kierownik kursu, który owych młodych do Koła szeroką strugą wprowadził, czuję się w obowiązku próbować sprawę „w zarodku” zażegnać. Jednak by dało się to zrobić, potrzebne jest jak najwięcej wzajemnego zrozumienia. Z „obu” stron. 

Co powinni zrozumieć „starzy”.

Kochani, to nie jest frazes – oni, młodzi, są przyszłością naszego Koła, są naszą przyszłością. W wielu sprawach, może poza doświadczeniem górskim, są już lepsi od niejednego z nas. A już na pewno więcej im się dziś chce niż nam. I może nawet więcej chce im się, niż nam chciało się, gdy byliśmy w ich wieku czy też na początku przewodnickiej drogi. Nie tylko mają pomysły, ale w odróżnieniu od nas, chce im się je realizować. Nie tylko mają plany, ale też są gotowi do włożenia swojego wysiłku, by plany te zostały zrealizowane. Dopóki się w Kole nie pojawili, jakże ciężko było cokolwiek (poza standardami typu Wigilia czy Roztoka) zorganizować. Wiem to świetnie, jako kierownik kursu. Mógłbym tu przedstawić (tylko po co) całą listę sytuacji i osób, które przy tej okazji prosiłem o różne rzeczy i których albo mi odmówiono, albo obiecano, ale nie zrobiono. I jakże często zostawałem przy tej robocie „sam”. A już najgorszy był elementarny brak samodzielności, w efekcie czego – przy najmniejszej trudności – zamiast podejmować decyzję, czekano na mnie. Nie wiem skąd to się w Kole wzięło, czyżby to pokłosie co nieco autorytatywnych rządów poprzedniego Prezesa, Mariana Ferstera?   

 A młodzi potrafią być otwarci, aktywni, przebojowi oraz wreszcie samodzielni i przy tym – potrafią brać odpowiedzialność za to co robią. I stąd świetnie rozumiem naszego Prezesa, Janusza, który chętnie powierza im różne zadania, bo wie, że będą zrobione bez jego ciągłych, osobistych interwencji. 

 No i tu się właśnie „kłania” Roztoka. Młodzi otrzymali zadanie i robią ją. Że po swojemu? A po jakiemu mają robić, po naszemu? 

 „Młodzi” należą do innego pokolenia. Inaczej wychowanego, inaczej się bawiącego. Pokolenia bez kompleksów, asertywnego, zbyt może nawet asertywnego. Pokolenia wiedzącego czego chce i walczącego o to skutecznie; skąd inaczej tak wielu z kursu zostałoby przewodnikami?  Ale też pokolenia, dla którego ognisko to coś w rodzaju grilla, nie może się ono odbyć bez choćby kiełbasy. Pokolenia, jak to nazywam „radiowego”, którego wyraźnie razi cisza, musi coś im grać. Jak nie telewizor to radio. Jak nie radio, to komputer czy inny iPod. Spałem raz w pokoju na konferencji z – bardzo sympatycznym zresztą – przedstawicielem tego pokolenia. Pierwszy ruch po obudzeniu, automatyczne włączenie radia. Idzie do łazienki, puszcza wodę, nic nie słyszy, ja radio wyłączam (usiłuję jeszcze drzemać). On wychodzi z łazienki, włącza radio (pewnie już nie pamięta, że drugi raz). Ja idę do łazienki, gdy wychodzę, jego już nie ma w pokoju, ale radio dalej gra… Albo na studenckiej wycieczce „autokarowej”, co drugi ma słuchawki na szyi, które niechętnie ściąga, gdy trwają objaśnienia prowadzących.  Albo…, ale po co mnożyć, przecież to znamy. 

 „Młodym” hałas nie przeszkadza i nie rozumieją, że komuś może. W trakcie Roztoki Bogusia Chlipała prowadziła super ciekawy konkurs, ale w trakcie non stop przekrzykiwała dobrze bawiące się towarzystwo. Ja, gdyby był taki hałas, natychmiast przerwałbym zabawę i poczekał (do skutku) na przynajmniej względną ciszę. Bo uważam, że przekrzykiwanie ludzi jest zupełnie bez sensu. Gardło nie jest wieczne, a wiedzą to zdecydowanie lepiej starsi od młodych.

No i cóż się dziwić, że młodym zupełnie  nie przeszkadzała hałaśliwa muzyka w rozmowie. W końcu tak to wygląda w każdym prawie pubie, gdzie zwykle jest tak głośno, ze trudno nawet usłyszeć własne myśli a co dopiero to, co mówi ktoś inny. Dla mnie mniej więcej tak wyglądały wieczory na Roztoce, każdy przekrzykiwał każdego. Dla „młodych” to naprawdę „nie dziwne”. I cóż się dziwić, że wieczornego ogniska nie zaplanowano, skoro nie było „blachowania”, a kiełbasę można było (gdyby Wojtek Sowa jej nie zapomniał) wykorzystać następnego dnia na Rusince. Do tego przy ognisku nie bardzo dało się spożyć te wszystkie dary Boże, przygotowane dzięki inwencji organizatorów. One nadawały się tylko do konsumpcji „stolikowej”. No i w efekcie potraktowano salę jadalną (zgodnie z nazwą) jako miejsce konsumpcji, a świetlicę – jako miejsce do tańca. Jak to na „imprezie”. I „młodzi” nie mogli – biedacy – pojąć, że ktoś (to znaczy ja) rozdziela te dwa pomieszczenia zamykając drzwi. Mea culpa. 

 Dodać trzeba, że młodzi traktują kogoś, kto gra na gitarze i tych śpiewających, jako ten codzienny „radiowy” hałas. Im głośniej się śpiewa, oni głośniej gadają. I nie ma w tym złej woli. I naprawdę bywają zaskoczeni, gdy grający w końcu (ile można kogoś przekrzykiwać) „się zwinie” i odniesie gitarę do pokoju. I pytają? Obraziłeś się? I nawet im do głowy nie przyjdzie, że gardło może wysiąść, że to nie radio, które można „podkręcić” i gra wtedy głośniej, bez względu na to, jak głośno się gada… 

 Kochani, „młodzi” tacy są, i musimy ich przyjąć w całości, „z całym dobrodziejstwem inwentarza”. Szczególnie, że my, „starzy” takimi wapniakami całkiem jeszcze nie jesteśmy. I te tańce też niektórym całkiem, całkiem podeszły, prawda? Byli tacy, co nawet tańczyli na ławie…

Co powinni zrozumieć „młodzi”

Kochani, my „starzy”, z racji wieku i doświadczenia, jesteśmy znacznie bardziej konserwatywni. A zatem trudniej przyjmujemy „nowości” i znacznie bardziej cenimy tradycję. Nie oznacza to wcale, że jesteśmy grupą sklerotycznych dziadków, którzy generalnie „mają za złe”. Nie. Ale przeżyliśmy więcej i „przed nami” średnio mniej niż „za nami”. Tym bardziej cenimy sobie różne rzeczy, które z różnych powodów dla nas są ważne. Na przykład – ognisko. 

 Nie trzeba mieć w życiu epizodu harcerskiego, by to zrozumieć. Zresztą nasze, przewodnickie „obcowanie” z ogniskiem różni się wiele od tego harcerskiego, nie tylko z racji określonego typu napojów przy nim spożywanych. Kiedyś – jak to było dawno – mnie to nawet gorszyło. Ognisko dla wielu z nas ma jednak – jak w harcerstwie – coś „z sacrum”. To nie tylko sposób na rozgrzanie się, gdy w nocy zimno. To źródło światła i ciepła, skupiające ludzi. To element jednoczący. Wspólne ognisko jest podstawowym sposobem budowania wspólnoty. Poza tym ognisko to wspomnienia, można powiedzieć ciepłe a nawet gorące wspomnienia. Tych ognisk, co wspólnie paliliśmy kiedyś, tych „Roztok” co bywały drzewiej, tych ludzi, co przy tych ogniskach z nami byli, ale już się „minęli”. No i może najważniejsze, to powrót naszej młodości, a młodość jest zawsze najpiękniejszym czasem do wspominania, nawet jeśli przypadła na trudne czasy. 

 I nie jest to tylko takie moje, prywatne „harcerzenie”. Przecież ognisko i przewodnictwo, a może szerzej ognisko i wszelkie górołażenie tworzą, a przynajmniej jeszcze niedawno tworzyły jakąś jedność. Dla mnie tak oczywistą, że nawet nie przyszło mi do głowy, że ktoś chodzący po górach może tego nie rozumieć czy przeżywać inaczej. Przecież dla „górskiego człowieka” ognisko to naturalne zakończenie dnia. Przecież układając trasy obozów i projektując wyjazdy, podstawowym pytaniem było: Czy można tam zapalić ognisko? I nawet na Słowacji jakże często wybieraliśmy ten kemping, ma którym wolno było palić ognisko. Poza tym blachowano mnie, i wielu przede mną i wielu po mnie – właśnie przy ognisku. Ja, ani nikt z naszych kolegów, ogniska jak miejsca blachowania nie wymyślił. 

 Bo w góry chodzi się między innymi po to (tak to rozumiem), by wieczór przy ognisku posiedzieć, pomarzyć, pośpiewać, poczuć jedność ze światem i tymi, którzy przy ognisku z nami zasiadają… Każdy z nas starych przynajmniej raz przeżył takie ognisko – gdzieś wysoko w górach, gdzie dookoła majaczyły czarne masywy, ponad nimi niezliczone gwiazdy, bliżej ledwo widoczne cienie siedzących dokoła przyjaciół, a w chwilach ciszy słychać tylko trzask brewion i poszum wiatru… O takiej chwili napisała kiedyś najcelniej młoda, wrażliwa harcerka Barka Ustasiak „lecz oczy patrzą prosto i nikt nie spuszcza powiek, z ognia rodzi się dobro, naprzeciw siedzi – człowiek”. 

 Tak ja, tak my rozumiemy ognisko, nawet jeśli nie można usiąść, bo śnieg, towarzystwo w grupkach pogaduje do siebie, a wokół krąży Kaziu w wiadomym celu… I mam duży żal do siebie, że na kursie nie udało mi się (ba, nawet nie próbowałem, bo nie wpadłem na to, że to potrzebne) tej magii ogniska przekazać Wam.     

 No i podobnie nieco ze śpiewaniem. Śpiewanie, wspólne śpiewanie w górach, to dla mnie i dla wielu z nas „oczywista oczywistość”. Nawet dla tych, którym w tym zakresie Bozia poskąpiła specjalnych talentów. Zrozumcie, nie dlatego śpiewamy, bo nie mamy odtwarzacza i głośników, które zrobią to za nas. One nam śpiewania nie zastąpią. Śpiewamy, bo chcemy i lubimy śpiewać.  

 Nie tylko te „dziesiąt” lat wcześniej, ale i dziś są takie środowiska, które w naturalny sposób skupiają się wokół „człowieka z gitarą”. Kiedyś śpiewali wszyscy, no, może prawie wszyscy (na przykład Józek Cora strasznie przy śpiewaniu innych cierpi). Na obozie, rajdzie, złazie, nawet na konferencji naukowej. A także wśród obcych (którzy błyskawicznie przestają być obcymi) w schronisku. Nie tylko przy ognisku, ale i w sali. I śpiewano razem. Piosenki szybkie i wolne, nastrojowe, które ktoś z Was na Roztoce nazwał brutalnie „smętnymi”. Zapiewania biesiadne ale i poezję śpiewaną. Piosenki harcerskie, wojskowe, żeglarskie i przede wszystkim turystyczne. 

 I przede wszystkim piosenki znane „w miarę” wszystkim, ale także te nowe, nieznane. Każda piosenka jest przecież dla kogoś w którymś momencie nieznana! Śpiewniki – inaczej niż dziś – dawniej były „białymi krukami”, na przykład właściciel rajdowego śpiewnika Politechniki Krakowskiej, takiego „z kaczorkiem” na okładce, posiadał skarb. Też taki miałem, ale ktoś mi go zwinął, niestety. A zatem uczono się nowych piosenek poprzez słuchanie; ten co znał, prowadził śpiew a reszta „włączała się”, wpierw w refrenie, z czasem we zwrotkach. Nauczenie się nowych piosenek (na przykład na rajdzie czy na obozie) należało do „trofeów” wyjazdowych, na równi z fotografiami czy pamiątkami. Niejeden z nas prowadził własny śpiewnik – zeszyt, gdzie pracowicie wpisywał (ręcznie!) zasłyszane teksty z chwytami gitarowymi. 

 A teraz jest o wiele, wiele łatwiej. Tylko Internet otworzyć. Może to ludzi „rozpuszcza” – rzeczy zbyt łatwo osiągalne przestają być cenne. I w efekcie zanika kultura uczenia się nowych piosenek. Jak ktoś gra coś nieznanego, to nikt nie próbuje słuchać i włączać się. W lepszym przypadku szuka rozpaczliwie po jakimś śpiewniku lub głośno żąda: „Na której stronie?”. W gorszym – po prostu wyłącza się i zaczyna gadać. I w ogóle nie przychodzi do głowy, że to grającym i śpiewającym przeszkadza. Że Ci grający i śpiewający są po prostu przyzwyczajeni, że albo wszyscy gadamy, albo wszyscy śpiewamy (a jak nie umiemy to słuchamy starając się nauczyć, o podziwianiu maestrii śpiewających już nie mówiąc…). 

 No i jeszcze jedna rzecz. Wiele piosenek (często są to te nastrojowe, choć niekoniecznie), kojarzy się nam, „starym”, z konkretnym wspomnieniem czy wręcz z osobą, czasem z ta, która się już „minęła”. Bo Marian lubił piosenkę „o siedmiu braciach”, a Adam „Sobotienkę” i „Szli panenki z Trzybnicy”. A na przykład piosenkę o uralskiej jarzębinie (nastrojowa pieśń o prostej dziewczynie zakochanej naraz w dwóch chłopakach) śpiewa się od lat, a przynajmniej od czasów śmierci Pamfila, Biedermana i Henzolta w Dolinie Żabiej Białczańskiej, by uczcić pamięć tych, co zginęli w górach. Może dlatego, że dawniej do trumny w przypadku górskiej śmierci dawano nie tylko gałązkę kosówki ale i kiść jarzębiny. A może dlatego, że taternicy często stają na rozdrożu, czy wybrać miłość do gór, czy też do ukochanej. Dla kogoś, który tego nie wie, to tylko smętne pieśnie. Podobnie jak Jaworina, jeszcze nie tak dawno znak rozpoznawczy, oddzielający górską (Ci śpiewali i znali) i ceperską, przypadkową (Ci nie znali!) brać w schronisku. I trudno się dziwić, że może nam się „nóż w kieszeni” otworzyć, gdy ktoś kultową dla naszego pokolenia „Jaworinę” określi jako „strasznie długą i smętną”. A wcześniej przez całą piosenkę gadał, nawet nie próbując wsłuchać się i zaśpiewać, a to akurat wyjątkowo łatwe, bo przecież wszystko się tam, jak zresztą w wielu przyśpiewkach, dwa razy powtarza. 

 Kochani, my „starzy” już tacy jesteśmy, i musicie nas przyjąć w całości, „z całym dobrodziejstwem inwentarza”. Szczególnie, że wśród Was niejeden duszę romantyczną, ogniskowo-śpiewającą posiada. Niejeden z Was na przykład gra na gitarze. Sam słyszałem w Przybylinie. I nawet na Roztokę jeden kolega z „młodych” przywiózł gitarę. I chyba nie miał okazji jej użyć, prawda?  

Co dalej ?

No i co z tym wszystkim począć? Można oczywiście – i tak jest najprościej – nie robić nic i czekać w którym kierunku sytuacja się rozwinie. Ale wydaje mi się, że przy doprawdy niewielkim wysiłku i zrozumieniu z obu „stron” można wypracować taką wersję Roztoki, która zadowoli w miarę wszystkich. Na przykład taką:

Od kilku lat jeździmy i śpimy na Polanie Stara Roztoka. Jak za dawnych lat. Ten powrót to nasz sukces, zgadzamy się chyba wszyscy. Od kilku lata również jeździmy na dwie noce. Czyli na imprezę od piątku do niedzieli. I w tym tkwi nasza szansa. Przecież można umówić się, że jeden z wieczorów spędzamy (wszyscy!) „po nowemu”, a drugi „po staremu”. Zatem przykładowo – przyjeżdżamy w piątek, i w ten wieczór bawimy się. Niech będą fajne konkursy i zabawne prezentacje, niech gra muzyka, nawet głośno (byle niedźwiedzi nie wystraszyć), niech będą tańce, hulanki i swawole. I bawimy się wszyscy (tańczącego Balona jeszcze nie znacie, to macie szansę się zdziwić), niektórzy choćby do białego rana. Następnego dnia (sobota) jedziemy na wycieczkę, równie atrakcyjną jak ta sprzed roku na Spiszu. Potem spotykamy się na Pęksowym Brzyzku i tym punktem zaczynamy część „tradycyjną”. Wracamy do Roztoki i razem (też wszyscy!) robimy ognisko, potem (jak się zrobi za zimno) ewentualnie przenosimy się do sali i śpiewamy. Ci co są wytrwali – nawet długo. Następnego dnia – tradycyjny spacer na Rusinkę, dla dzielnych Gęsia Szyja, ognisko przy szałasie, potem zamówiona przez nas msza w intencji „tych co się minęli”, na przykład o 14.30, by ok. 16.00 móc odjechać z Zazadniej. Potem jeszcze przywrócona tradycja popasu w „Siwym Dymie” i do domu.

Oczywiście, można też „obrócić” kolejność wieczorów, ale doświadczenia tegoroczne dowodzą, że wieczór hulanek i zabaw bywa dla niektórych tak wyczerpujący, że nie są w stanie dotrzeć już na Rusinkę, to może lepiej by „cierpieli” i odsypiali w sobotę, kiedy jest wycieczka…

Sądzę, że taki program mógłby zadowolić wszystkich. I Roztoka byłaby nie tylko imprezą „młodych” i nie tylko imprezą „starych”. Byłaby wspólna, wszystkich. A oto chyba chodzi. Mam nadzieję, że nie tylko mnie.

Kraków – Zakopane, grudzień 1010 – styczeń 2011


Wojciech Sowa

Wojciech Sowa

Przewodnik Tatrzański klasy II

0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder