Całe moje dzieciństwo upłynęło na Podhalu, w niewielkiej wiosce góralskiej Ząb (podobno najwyżej położonej w Polsce). Zębiańska szkoła w której uczyli rodzice była moim domem rodzinnym. Domem-przystanią, otwartym dla ludzi i zwierząt. Nie zdarzało się, aby ktoś wędrujący przez wieś nie zahaczył o szkołę, a i zwierząt zawsze było dużo. Domowych i różnych przybłąkanych, bezdomnych, często chorych, które z czasem również stawały się domowymi. Były też ptaki, a nieraz i dzikie zwierzęta leśne, które po koniecznej rekonwalescencji były wypuszczane na wolność. Nic więc dziwnego, że gdy usłyszałam, że w szopie jednego dziwaka wiejskiego (dziś nazwalibyśmy go kloszardem) jest uwięziony jakiś pies, zorganizowałam rówieśników i psa wykradliśmy. Jak się okazało był to węgierski owczarek pasterski, czarny z białym krawatem, toteż nazwałam go Murzynem. Zamieszkał u mnie w domu, wkrótce jednak zginął przez aferę miłosną, zabity przez właściciela rasowej suki, w której Murzyn był zakochany, a panował pogląd, że nawet po………………..
To jest tylko część artykułu, zobacz pełną treść w papierowym wydaniu Maćkowej Perci.
0 komentarzy