Podczas okupacji niemieckiej Tatry były terenem, po którym turystom wolno było się poruszać, choć samo Zakopane było miastem zamkniętym. Oddziały Grenzschutzu wsiadały często do pociągów już w Nowym Targu, sprawdzając dokumenty uprawniające do przebywania w mieście. Druga kontrola odbywała się już na miejscu, na stacji w Zakopanem. Toteż najbardziej zagorzali turyści, aby iść w Tatry dojeżdżali do Białego Dunajca, albo nawet do Poronina i stamtąd udawali się na wycieczki. Granicę patrolowały niemieckie oddziały Grenzschutzu, a kierownikami schronisk byli przeważnie Niemcy lub Austriacy, choć tak naprawdę większość prac wykonywali zatrudnieni Polacy.
Jak wiadomo, po zajęciu Zakopanego przez Niemców, wszelkie instytucje polskie zostały rozwiązane. Nie było więc i Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. A tymczasem wypadki się zdarzały i to większość dotyczyła właśnie turystów niemieckich.
Kiedy w 1940 roku lawina zasypała pracownika kolejki linowej, władze miasta podjęły decyzję o reaktywowaniu Pogotowia. Powstała Tatrzańska Straż Górska, a właściwie Tatra-Bergwacht, pod nadzorem Austriaka o nazwisku Hirsch, a kierownikiem ratowników został Zbigniew Korosadowicz, znany już wówczas taternik, geograf i świetny grotołaz.
Od 1940 roku wspinałem się z Adamem Pitrą, oczywiście bez liny i żadnych zabezpieczeń. Topografię Tatr poznawaliśmy z przewodnika Świerza i Chmielowskiego, do pomocy mając jedynie mapę Tadeusza Zwolińskiego. Udało się nam przejść całą grań rejonu hali Gąsienicowej i Doliny Pięciu Stawów. Jedynym narzędziem do pomocy podczas wspinania miała być ciupaga, którą odziedziczyłem po dziadku Stanisławie Namysłowskim. Ciupagi braliśmy wzorując się na fotografiach, na których to przewodnicy górale nosili je ze sobą, choć głównie po to, by podciągać na nich turystów. Ale tam gdzie się wspinaliśmy przeszkadzały zamiast pomagać, toteż podczas wspinaczki musieliśmy często trzymać je w zębach.
Przypadkowe spotkanie z kierownikiem Tatra – Bergwacht, Zbigniewem Korosadowiczem, miało miejsce w 1942 roku, kiedy wraz z Adamem Pitrą wspinaliśmy się na Niebieską Turnię wschodnią granią bez asekuracji. Podczas przejścia dolnego uskoku z perci turystycznej biegnącej pod Niebieską Turnią do Zawratu usłyszeliśmy głos, który wołał:
– Chłopcy, kupcie sobie czarne krawaty…
– A to po co? – zapytałem.
– Żebyście ładniej w trumnie wyglądali! – padła odpowiedź – Jestem Zbyszek Korosadowicz, kierownik Tatrzańskiej Straży Górskiej, zgłoście się do Dworca Tatrzańskiego, to załatwię wam porządne liny, haki i karabinki.
I tak zaczęła się moja przygoda w ratownictwie górskim w Tatrach. Przeprowadzono z nami szereg szkoleń z zakresu wspinaczki i ratownictwa, po odbyciu których przyjęto nas do Tatrzańskiej Straży Górskiej. Od tej pory braliśmy udział w wielu wyprawach ratunkowych, zarówno po niemieckich turystów, jak i po Polaków.
A oto jedna z takich historii:
Pewnego dnia, będąc na patrolu ratowniczym w okolicach Czarnego Stawu Gąsienicowego, przeszukiwaliśmy z Józefem Świerkiem szlaki turystyczne i ściany. Na przełęczy Karb dostrzegliśmy sylwetkę człowieka wzywającego ratunku. Kiedy nawiązaliśmy kontakt głosowy, okazało się, że turysta jest poważnie okaleczony. Kazaliśmy mu pozostać na miejscu i szybko pobiegliśmy na górę starą ścieżką pełną zakosów. Rany okazały się poważne. Turysta miał prawie oskalpowaną głowę. Założyliśmy opatrunki, a ranny opowiedział nam, jak to szedł z żoną na Świnicę i na przełęczy przeszli na lewo na Taras Północny. Stąd spadł do żlebu na śnieg i tam się rozbił. Żona została na półce i wciąż wzywała pomocy.
Na szczęście niedaleko przechodzili znajomi taternicy, Brach i Fajkosz, i im zleciliśmy odprowadzenie rannego do schroniska i powiadomienie Tatrzańskiej Straży Górskiej o konieczności transportu rannego do szpitala.
My tymczasem, idąc za głosem, szybko biegliśmy na pomoc kobiecie. Koło Zadniego Stawu, ścieżką, która dziś jest zamknięta, dotarliśmy do Żlebu Świnickiego, tam zobaczyliśmy krwawy ślad i głaz, na którym rozbił się turysta. W górze zobaczyliśmy stojącą postać. Józek rozwinął linę i z asekuracją doszliśmy na małą półeczkę do ledwie żywej ofiary. Mówiliśmy potem do siebie, że wystała sobie życie…
To jest tylko część artykułu, zobacz pełną treść w papierowym wydaniu Maćkowej Perci.
0 komentarzy