Księża głoszą Boską chwałę Taternicy wielbią skałę Skałę twardą, granitową Która wieńczy strome granie Gdzie się kończy lub zaczyna Taterników wspominanie.
Tymi słowami rozpoczyna Stanisław Nędza-Kubiniec swój wiersz Psalm o Świętych Góralskich. Nie bez powodu rozpoczynam słowami tego właśnie wiersza. Bo mówimy dziś o jednym z naszych tatrzańskich świętych – o Macieju Gąsienicy Sieczce, wybitnym, a może i najwybitniejszym przewodniku tatrzańskim, zdobywcy tatrzańskich szczytów, strażniku ochrony tatrzańskiej przyrody, o jednym z godniejszych synów podhalańskiej ziemi. Ale przede wszystkim mówimy dziś o człowieku, człowieku przez duże „C”. Mówimy też o patronie krakowskiego koła przewodników tatrzańskich, którego członkowie niby potocznie, ale z pewną dumą mówią o sobie „Sieczkowcy”.
O Macieju Sieczce – patronie krakowskiego koła przewodników tatrzańskich mówię na tej sali nie po raz pierwszy. Dziesięć lat temu, tu, na tej sali, wygłaszałem podobny referat na prośbę poprzedniego prezesa naszego Koła – Mariana Ferstera. Otóż obecny prezes – Janusz Konieczniak przypomniał sobie o tym i „podzlecił mi” znów to zadanie. Na moje nieśmiałe protesty -kiedyś już o tym mówiłem, a potem jeszcze wyszło drukiem w Maćkowej Perci – doradził, bym coś tam pozmieniał, użył innych niż poprzednio zwrotek wiersza Asnyka i będzie dobrze, bo przecież ludzie już i tak nie pamiętają… Ale tak zrobić przecież nie mogłem. Pomijając problem auto-plagiatu, od poprzedniego referatu minęło sporo czasu i o te dziesięć lat jestem starszy i mądrzejszy. Mądrzejszy może nie na pewno, ale starszy z cała pewnością.
I tak przeczytałem tej mój poprzedni referat, który słowami wiersza Asnyka głosił chwałę naszego patrona, który – przypomnę – prowadził „za swym śladem” klienta, „bez zawrotu głowy” „drapiąc się na turnie”, „zdobywając mało znane szczyty”, „z rączych kozic spotykając się stadem”, który „siadywał na upłazku” lub „na najwyższym ostrej turni zębie” i „rzeźbił słowem Tatr skalisty wątek”. Przewodnika – godnego towarzysza zdobywczych wypraw i koniecznych odwrotów „gdy deszcz lał jakby z cebra”. Przewodnika umiejącego nie tylko mówić, ale i słuchać „co szumiały bory, co na kamieniu szemrał potok prędki”, kształtującego w drugim człowieku wrażliwość na piękno gór, piękno przyrody.
I od tego przewodnika przeszedłem do przewodników współczesnych i usiłowałem – dość niezdarnie – napisać, co z mądrości, postawy Macieja Sieczki przejęliśmy i stosujemy w naszej pracy w naszym z Tatrami obcowaniu.
I tak czytając ten swój tekst zadałem sobie pytanie – dlaczego właściwie Maciej Sieczka był przewodnikiem tak dobrym, że klienci wspominali go z taką wdzięcznością, że polecali go sobie nawzajem, że opisywano go wierszem i prozą, że przeszedł do tatrzańskiej legendy. W sumie – bez obrazy – normalny, uczciwy, prawy człowiek, fachowo i z poświeceniem wykonujący swoje, rzecz można pracownicze obowiązki. Jak pewnie wielu przewodników po nim. Jak może inni przewodnicy wtedy co on. Jak może niejeden wodzący po Tatrach przed nim. Ale czy Ci niejedni byli na pewno?
I zdałem sobie sprawę z faktu, że być może moja wizja przewodnictwa tatrzańskiego jest co nieco wyidealizowana. Że może ta codzienność przewodnicka przed Maciejem i za czasów Macieja wcale nie była tak różowa. Że może Maciej Gąsienica Sieczka był ceniony, wcale niejako pierwszy wśród wielu równych, tylko jako jeden z niewielu na tle bardzo szarego tła.
Bo popatrzmy bardziej krytycznym okiem na tych, co wcześniej po Tatrach wodzili. Już Stecki w swoich Gawędach o przewodnikach tatrzańskich opisuje jak niedoświadczony przewodnik daje się zwieść pomysłowi nie znającego gór klienta i obaj usiłują przejść z Doliny Gąsienicowej do Pięciu Stawów zamiast przez Zawrat – przez Zmarzłą Przełęcz. Która to przygoda cudem nie kończy się upadkiem przewodnika i „gościa” na piargi Doliny Pustej. A inne sytuacje? Nieoceniona w ich śledzeniu okazała się lektura książki Ferdynanda Hoesicka Tatry i Zakopane. Ileż to w niej rzeczy przeczytać można. Na przykład o przewodnikach z Bukowiny, którzy wieźli wozem niejaką Łucję Rautenstrauchową drogą jezdną do Morskiego Oka. Z niejasnych powodów wyruszono pod wieczór, pobłądzono (na wytrasowanej drodze!) i dotarto na miejsce po północy tylko dzięki pomocy przypadkowo spotkanych juhasów. Z kolei S. Staszic opisuje, jak prowadzący go przewodnicy opuścili go nagle i pozostawili na łasce losu na parę godzin, w celu zapolowania na kozice. A jeszcze gorszą przygodę miała grupka studentów z Kieżmarku w XVII wieku, których przewodnik wpierw prowadzi na halę, gdzie baca grozi im poszczuciem psami, potem gubi drogę, co zmusza do noclegu w skalnej ścianie i jeszcze całą odpowiedzialność zrzuca na „gości”, gdyż zbyt długo przyglądali się kozicom. Szczególnego pecha do przewodników miał Robert Townson, który w czasie wycieczki na Krywań, po noclegu w baniach na południowym stoku, długo musiał przekonywać przewodnika by towarzyszył mu na szczyt. Przewodnikowi zwyczajnie zaś po prostu iść się nie chciało i posunął się nawet do stwierdzenia, że nie zna drogi. Potem okazało się, że nie tylko świetnie zna drogę, ale że również doskonale pamięta pod którym kamieniem na szczycie poprzedni jego klienci zostawili „na szczęście” miedziane monety, które zwiększyły niezwłocznie szczęście przewodnika. W czasie innej wycieczki, na Kieżmarski, przewodnik R. Townsonowi po prostu uciekł, wystraszony zbliżającą się burzą.
Jeśli nawet te opisy są co nieco przesadzone (jak i te które opisują nadmierną skłonność przewodników do gorzałki), to niewątpliwie przewodnicy nie mieli wtedy „dobrej prasy”. Wygląda na to, że byli po trochu złem koniecznym, byli tutejsi, lepiej (co nie zawsze znaczy dobrze) od gościa znali okolice, wynajmowano ich zatem. Ale bez zachwytu. Po co mówię to wszystko?
Przede wszystkim po to, by zauważyć, że nasz patron i inni wybitni przewodnicy jego pokolenia byli wielcy – bo umieli być inni, lepsi na tle zwykłej szarzyzny codzienności. To naprawdę wielka sztuka. Ale mówię też po to, bo i dziś widać, że przewodnictwo jest bardzo, bardzo różne. Dobre i złe. Odpowiedzialne i – bywa – skrajnie nieodpowiedzialne. To ostatnie może nie dotyczy (jeszcze?) przewodników tatrzańskich. Ale dotyczy już usług przewodnickich. Bo jak inaczej nazwać -jak nie przewodnikiem – kierującego tak głośną ostatnio wycieczką przez wąwóz na Krecie, w trakcie której zginęły dwie osoby? Bez względu na to, czy i jakie miał uprawnienia – prowadził grupę i to przez góry. I pomijając wszystkie inne aspekty sprawy – mnie najbardziej zszokowało jego tłumaczenie, że „przecież nikt nie mógł się na starcie odłączyć od grupy, bo jak ruszaliśmy to nikogo przy autokarze nie było”. Teza kompletnie bezsensowna (ktoś może być choćby w krzaczkach………..
To jest tylko część artykułu, zobacz pełną treść w papierowym wydaniu Maćkowej Perci.
0 komentarzy