Panorama z tronu Zeusa zdaje się nie mieć równych sobie. Wzrok niczym orzeł szybuje ponad zboczami Olimpu, wąwozu Enipeas, Riwiery Olimpijskiej oraz zatoki Termajskiej, by oprzeć się o mityczną górę Athos na półwyspie Chalkidiki.
Biegnąca wierzchem morza bryza nic dobrego nie wróży, ale póki co, jest wspaniale.
Ogromny kocioł stromymi wyglądami podchodzi nieomalże pod szczyt Stefani. Z drugiej strony potężnymi krzesanicami pnie się ku Skali. Długa galeria wypisz wymaluj przypomina Triglav lub bliski sercu Ganek. Obok Mitikas, skomplikowanie rzeźbioną granią opadający ku dolinie Enipei. Nieco dalej trójkątna bryła Skalio. Spoglądam w dół. Na Płaskowyżu Muz rozsiadło się schronisko greckiego Klubu Alpinistycznego „Giosos Apostolidis”. Z satysfakcją patrzymy na Mitikas. Kilka dni temu z niego patrzyliśmy na Stefani. Dzisiaj jest odwrotnie. Telefon do przyjaciół z Centralnego Ośrodka Turystyki Górskiej PTTK w Krakowie Jacka Ormickiego i Andrzeja Matuszczyka kończy pobyt na tronie Zeusa.
Podszczytowe płyty darzę połowicznym zaufaniem. Ściana raz się „kładzie”, raz pionizuje. Z uwagą wyszukujemy stopnie i chwyty. Orograficznie rzecz biorąc trzymamy się prawej strony. Teren „mikstowy”, z co rusz wyjeżdżającymi kamieniami. Mocno skoncentrowani, po upływie pół godziny opuszczamy stromy żleb. Przed kilkoma dniami podobną depresją schodziliśmy z Mitikasa. Stosowne tablice, informatory o dramatach, które się tam przed laty rozegrały.
Z przyjemnością siadamy do śniadania. Potężny huk przerywa kulinarną sielankę. Spoglądamy w stronę morza. Rydwan burzowej nawałnicy, pełen czarnych, ołowianych chmur, pędzi ku nam. W chaotycznym pośpiechu pakujemy się. Ścieżką trawersującą podszczytowe partie Olimpu biegniemy do schroniska „Giososa Apostolidisa”. Na niebie istny taniec błyskawic. Grad wielkości kukułczych jajek, wespół ze śniegiem i wiatrem, podnoszą poziom adrenaliny. Nie ma czasu na lęk. Choć trudno zapomnieć, że miesiąc temu, w podobnych okolicznościach, zginęła dwójka Czechów. A przed nimi wielu innych. Ja sam przed laty, podczas wyprawy w Taurus dowodzonej przez Jacków: Ormickiego i Płonczyńskiego, znalazłem się w podobnej opresji. Ledwo uszedłem z niej z życiem.
Dobiegłszy do pomnika Giososa Apostolidisa, zatrzymujemy się. Czy jest sens biec? Co ma być, to będzie. Po chwili jednak biegniemy dalej. Tańczące wokół nas błyskawice jakby z trudem omijają nasze skulone w biegu sylwetki. Złowrogie grzmoty dopełniają atmosferę grozy. Nareszcie schronisko. Nasze ubiory budzą podziw. Krótkie spodenki to nie za wiele jak na taką pogodę.
Ogarnąwszy się nieco, wychylamy głowy za próg schroniska. Nie na długo. Zeus gromowładny, wyraźnie rozeźlony, co rusz wysyła ku nam nowe zastępy błyskawic.
Lecz cóż to? Już gdzieś słyszałem tę melodię. Wiem. Przed godziną na szczycie. Subtelne dźwięki powabnej melodii, plątając się po pokaleczonej grani Stefani, dobiegły do mych uszu. Właśnie z okolic schroniska. Rzecz po chwili się wyjaśnia. Wewnątrz schroniska, trzech młodzieńców na niezwykle długich instrumentach, wygrywało znaną mi melodię. Ubrani byli też niezwykle. Tak, jak niezwykła była to melodia. Wszak to Płaskowyż Muz. A instrumenty? Już je gdzieś widziałem. Tak. Było to w wysoko „zawieszonych” wioskach w Andach i Himalajach.
Otrząsnąwszy się z usypiających rytmów niezwykłej melodii, usiłujemy wyjść ze schroniska. Podmuch wiatru wciska nas do środka. Po chwili, wykorzystując krótką przerwę pomiędzy kolejnymi porywami wiatru, wydostajemy się na zewnątrz. Wokół – śniegiem, gradem, mgłą – utkana wszechobecna biel. Huraganowy wiatr wpycha słowa do ust. Na nic krzyk. Mój partner najwyraźniej mnie nie słyszy. Pokazuję palcem na wysokie tyczki. Chyba zrozumiał. To kierunek naszego marszu, a raczej biegu.
Dzielące nas od schroniska Stavros 20 km musimy pokonać w niecałe dwie godziny. Już po chwili widać, że nie będzie to łatwe. Kolejny poryw wiatru zrywa mi z głowy kaptur. Nadęty podmuchem balon ciągnie mnie do tyłu. Nie ma rady. Padam na ziemię. A raczej na śnieżno-gradowy kobierzec. Mój przyjaciel Vitia ma inny problem. Grad próbuje „obciąć” mu uszy.
W towarzystwie błyskawic i głośnych pomruków burzy pędzimy przed siebie. Szaleńczy wyścig z czasem i burzą zdaje się nie mieć końca. Nareszcie. Widok ledwie majaczącej w mroku drogi sprawia nam radość. Mamy szczęście. Zza zakrętu wyłania się furgonetka. Po chwili siedzimy na pace. Podskakując na wybojach drogi dojeżdżamy do Stavros. Radośnie mrugające reflektory samochodu naszego przyjaciela Grigorija przypominają, że na niego zawsze można liczyć. Jego starym Fordem ostrożnie zjeżdżamy serpentynami w kierunku zatoki Termajskiej.
Odgłos grzmotów długo tuła się po Olimpie. Pyzaty księżyc zaczął obchód nieba. Tajemniczy dywan poświaty delikatnie kładzie się na wodzie. Przypomina się Krym. Ten sam nastrój. Choć góry i morze inne.
To jest tylko część artykułu, zobacz pełną treść w papierowym wydaniu Maćkowej Perci.
0 komentarzy