Miałam cztery lata, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam góry. Rodzice zabrali mnie na wycieczkę z Krościenka na Czertezik. Trzy lata później (w roku 1935), kiedy mój ojciec został sędzią w Starym Sączu, zaczęły się dla mnie niezapomniane wędrówki po Beskidzie Sądeckim. Inicjatorem tych wycieczek był przyjaciel rodziców, prokurator Roman Denkiewicz. Był on zapalonym działaczem nowosądeckiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Gdy szliśmy na wycieczki w góry, zabierał z sobą puszki z farbami, by uzupełniać znaki turystyczne, które niestety często były niszczone przez miejscową ludność. Pan Denkiewicz należał do tych członków PTT, którzy, pokonując wiele trudności, doprowadzili do budowy schroniska na Przehybie. Jak przez mgłę pamiętam niewielki drewniany budynek. Nocleg w nim był zawsze dla mnie wielką atrakcją.
Co roku wyjeżdżałam na wakacje do Zakopanego. Mieszkaliśmy na Bystrem w drewnianej willi-pensjonacie, w której obecnie mieści się poczta. Pensjonat ten prowadziła hrabina Krasicka. Była to wiekowa dama, która świetnie znała Zakopane z czasów sprzed pierwszej wojny światowej. Kiedy padał deszcz, zbieraliśmy się przy ogniu płonącym w kominku, a pani Krasicka zaczynała swoje opowiadania o dawnym Zakopanem i ludziach z nim związanych. Ja naturalnie najchętniej słuchałam opowiadań o Sabale, o góralach – przewodnikach tatrzańskich i nocach spędzanych przy płonącej watrze. Po latach, kiedy byłam już przewodnikiem, często przekazywałam uczestnikom wycieczek barwne historie przez nią opowiadane. Pani Krasicka organizowała piękne wycieczki w Tatry, w których brali udział wszyscy goście i służba mieszkający w pensjonacie. Rozpalano ognisko, pieczono kiełbasę i gotowano w kociołku herbatę. Jedynym moim zmartwieniem był brak na tych wycieczkach przewodników – górali, bo pani Krasicka sama prowadziła te eskapady. Pociechą natomiast był dla mnie śpiew służących, które były autentycznymi góralkami, a także powroty z Kuźnic góralskimi bryczkami.
W 1939 roku na długo skończyły się moje spotkania z górami. Wojnę spędziłam nad Nidą i tam jako łączniczka AK wędrowałam pieszo lub konno po lasach Kielecczyzny. Gdy po wojnie zamieszkałam w Krakowie, korzystała-m z każdej nadarzającej się okazji, aby jak najczęściej przebywać w ukochanych Tatrach. Najczęściej zatrzymywałam się na Hali Gąsienicowej w prywatnym schronisku Bustryckich lub w Murowańcu, w wielkiej sali na poddaszu, zwanej Trupiarnią. Jak większość turystów, bezpośrednio po wojnie, nie miałam turystycznego stroju. Chodziłam po górach w spodniach do konnej jazdy i w nabijanych gwoździami ciężkich partyzanckich butach. Strój ten musiał wyglądać przedziwnie. Nie odbierało mi to jednak humoru. Zaprzyjaźniłam się z parą sympatycznych studentów, którzy świeżo skończyli kurs skałkowy, zorganizowany przez PTTK we Wrocławiu. Zabierali mnie ze sobą na niewielkie wspinaczki. Mieliśmy linę, ale nie mieliśmy ani karabinków, ani haków, a ja nie miałam najmniejszego pojęcia o wspinaczce. Wcześniej chodziłam tylko po Orlej Perci. Kiedy wybraliśmy się przez Mylną Przełęcz na Kościelec, zaczął padać grad. Lina zrobiła się bardzo sztywna i ciężka. Doszliśmy jednak szczęśliwie na szczyt i wspominam tą wyprawę z wielką przyjemnością. Na drugi dzień poszliśmy na Wierch pod Fajki. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłam widmo Brockenu. Po powrocie do Krakowa zobaczyłam ogłoszenie, że w najbliższą niedzielę odbędzie się wycieczka na Draboż i że chętni do udziału w niej mają się spotkać na stacji w Skawcach. Nie namyślając się ani chwili, postanowiłam pojechać na nią. Wycieczka prowadzona przez Stefana Riessa była bardzo udana. W Krakowie działało wtedy kilka osób, które nie były jeszcze przewodnikami, ale znały dobrze teren i miały duży talent przewodnicki. Należeli do nich m.in. Stanisław Wardyła, Wiesław Nielepiec, Jan Wątroba, Zdzisław Jaworski. Biorąc udział w organizowanych przez nich wycieczkach, poznałam piękno nieznanej mi wcześniej ziemi krakowskiej. Trudno mi już dzisiaj przypomnieć sobie. jak znalazłam się w działającym przy Domu Kultury Klubie Przewodników Turystyki Masowej. Zrzeszeni w nim przewodnicy prowadzili organizowane przez Samopomoc Chłopską wycieczki pociągiem do Zakopanego. Do Zakopanego jechało się nocą. Przez głośniki nadawane były okraszone ideologicznymi frazesami objaśnienia trasy. Rano przyjazd do Zakopanego i jego zwiedzanie w nieprawdopodobnej masie ludzi. Na pewno nie miało to nic wspólnego z przewodnictwem tatrzańskim i bardzo szybko z tego typu przewodnictwa zrezygnowałam. W latach 1952-1953 został zorganizowany kurs przewodników terenowych. Pracowałam w tym czasie w Biurze Obsługi Turystów PTTK. Ponieważ zostanie przewodnikiem było od dawna moim marzeniem, natychmiast na ten kurs się zapisałam. Byłam jednym ze stu dwunastu jego uczestników. Wykłady odbywały się w schronisku PTTK przy ul. Wenecja, a te dla mnie najważniejsze – o tematyce górskiej – także w siedzibie Komisji Turystyki Górskiej przy Placu Wszystkich Świętych, wówczas zwanym Placem Wiosny Ludów. Wykładowcami byli wybitni działacze PTT, potem PTTK: Władysław Krygźowski, Bohdan Małachowski, Tadeusz Kerc, Władysław Milata, Adam Alberti, Kazimierz Sosnowski. Na ich wykładach panowała wspaniała koleżeńska atmosfera. Kierownikiem kursu był członek Zarządu Oddziału PTTK Jacek Rutkowski. Nie przypominał on kursów obecnie organizowanych. Jego program był znacznie skromniejszy. Nie mieliśmy autokaru, którym moglibyśmy wyjechać wspólnie z komisją szkoleniową w Tatry. Zajęcia miały charakter teoretyczny, ćwiczeń praktycznych nie prowadzono. Wszyscy jednak uczestnicy kursu rekrutowali się z doświadczonych turystów i wiedzę praktyczną mieli świetnie opanowaną. Niestety znaliśmy tylko Tatry Polskie, ale znaliśmy je naprawdę dobrze. Wszystkie szlaki turystyczne, a nawet ścieżki znajdujące się po polskiej stronie Tatr mieliśmy dokładnie spenetrowane. Nie było
To jest tylko część artykułu, zobacz pełną treść w papierowym wydaniu Maćkowej Perci.
0 komentarzy