Wyjechałem onegdaj po raz pierwszy kolejką na Gubałówkę. Nic nie mówiłem, chociaż wszystko dookoła mnie wydawało radosne okrzyki. Wyrzekłem tylko jedyne słowo: „Haj!” Jest ono tak treścią nadziane, jak indyk wybornym farszem albo jak granat prochem, zdaje mi się bowiem, że tą właśnie ingredjencją napełnia się strzelające instrumenty. Mowę mi bowiem odebrało „z wielkiej radości, z wielkiej radości”. (W kolędzie śpiewa się to bis). Za to na szczycie opasłej, zacnej, obfitej, szerokotyłej i w biodrach rozrośniętej, rozłożystej, poczciwej i śniegami zalanej Gubałówki, napisałem kijkiem na śniegu: „Daj Boże zdrowie panu Aleksandrowi Bobkowskiemu!”. Za te kolejkę przede wszystkiem. Za to, że nas wywiózł do gniazda słońca, do matecznika Bożej światłości, skąd widać Tatry w pełnej chwale, w całej świetnej okazałości – „jak potopu świata fale, zamrożone w swoim biegu”. Że nas wydobył ze smętnej, zatłoczonej, zamglonej i dymami zasnutej kotliny, z Krupówek nadętych jak snob, wyświechtanych jak banał, nudnych jak moje feljetony, brudnych jak ludzkie sprawy, zabłoconych jak spodnie filozofa, za-gnojonych przez dziarskie rumaki, jak ryżowe pole przez Chińczyka, że nas wygnał na górę z knajpy, zadymionej, zaczadzonej i dusznej. Nawet Jana Stanisława Bystronia, który jest nieruchawy i tyle prawie waży co jego ostatnie znakomite dzieło, widziałem dziś na niedostępnym szczycie Gubałówki, pląsającego poważnym pląsem marabuta, cokolwiek pomylonego w wielkim rozumie.
Tylko indywiduum złe i jadowite posądzić mnie zechce o uniżone czynienie rozgłosu. Nie, miły panie! Zakopane jest mi milsze ponad wszystko i radość mnie ogarnia, skoro ujrzę, że ktoś wreszcie dynamitem zapału je rozsadza, że burzy wszelkie paskudztwa a czyni z niego europejską i wielkiego państwa godną miejscowość. O kolejce na Gubałówkę marzyliśmy wszyscy. Pragnęli jej ci nawet, co zazdrośni o ciszę majestatyczną i groźną wspaniałość gór, walczyli przeciwko innym śmiałym pomysłom. Na dobrą sprawę bowiem, Zakopane rozsiadło się nieszczęśliwie w owych czasach, kiedy to ludzie bojali się jeszcze przeciągów, mrozów i napastliwości wiatru, kiedy wstawiali w grube ściany takie maleńkie okienka, jak w więzieniu i te okieneczka nawet zasłaniali okapami, zwisającemi z dachów. Zawsze byliśmy zdania, że biedne Zakopane powinno się rozsierdzić i wywędrować na stok południowy, z którego leje się słońce jak złocista woda. Zjawił się wreszcie zuchwały człowiek, co powiał przez Zakopane jak halny wiatr i wygnał z niego smętne zaduchy i nawołuje je, aby przestało leżeć w bagnistym rowie, na torfiastej tundrze, skoro o kilkaset metrów w górze legnie się przeczysta jasność i tańczy słońce. Jesteśmy mu za to szczerze wdzięczni. Nawet ci, co się z nim wadzili o to i owo, powiadają teraz unisono: „Aa… owszem, owszem…”
Toteż rozpoczęła się wędrówka narodu. Na białe szaleństwo F.I.S.u! Na Suchy Zadek! (takie miano nosi jeden z tatrzańskich szczytów…). Odbywa się nieustanny, ogromny bal na białej posadzce, pod złotym żyrandolem słońca.
Przysiadłem sobie na pieńku – (w restauracji za tłoczno!) – i głęboko rozmyślam nad tern białem opętaniem, co ogarnęło polski świat. Potężne są to myśli, odpowiednio do wysyłki zamrożone, jak śnięte sandacze. Patrząc na tę nową, gubałowską awanturę, radosną jak sama radość, przypominam sobie to, co było niedawno, bardzo niedawno jeszcze i co jest teraz. Słuchajcie, słuchajcie!
Mniejwięcej przed laty trzydziestu, jedyną kobietą, co śmiało i odważnie, niemal zuchwale, ukazywała się w portkach, była słynna tragiczka, Stanisława Wysocka, kiedy grała Hamleta, jedynego Hamleta, o którym smętna Ofelja mogła dziarsko zanucić na polska nutę, że takiego mężczyzny „panna Krzysia wcale się nie boi”. W tej chwili widzę oczarowanemi oczami kilka tysięcy dam spodniastych. Mniej więcej przed trzydziestu laty, zdumione oczy ludzkie spoglądały, jak na malowane wrota na takiego pomylonego męża, co przypiął sobie do pedałów jakieś śmieszne deski, a w ręku dzierżył olbrzymi kij, zwany „Alpenstock” i wałęsał się „po śnieżystej zamieci”. Dziś ujrzysz niepoliczone tysiące cudownych narciarzy, co jedzą śnieg, gonią wiatr i wzorując się na mądrych ślimakach, które wymyśliły porzekadło: „Kto smaruje, ten jedzie!” — na wysmarowanych kunsztownie deskach pędzą w nieznane.
Chociaż narty znano w Lechistanie od dawien dawna, mnożyły się one jednakże nieśmiało, z niejakim trudem. Nagle, ni stąd, ni zowąd, stało się coś przedziwnego: nastąpił nieoczekiwany wybuch białego szaleństwa. Trysnęło ono jak śnieżysta fontanna. Dorodna para nart, zwierzaki świetne i śmigłe, których Noe zapomniał zabrać do arki, rozmnożyły się w sposób zgoła niewiarogodny. W ostatnich latach szaleństwo to, śliczne i bujne, ogarnęło „ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat”. Ziemia przestała krążyć starą modą, lecz pędzi białym śladem i zjeżdża szusem z góry niebios w złotą dolinę zachodu, po śnieżystym puchu chmur. A że czasem musi jechać „zakosami”, aby nie posiać zębów w zetknięciu z jakąś zabłąkaną gwiazdą, odwieczne jej ruchy zostały pogmatwane i stąd zapewne pochodzą rozliczne we wszechświecie i na świecie awantury. Cały świat jeździ na nartach, a Polacy w pierwszej ekipie. Pięć, może sześć tysięcy wiatronogich pomyleńców sprzed lat kilku, zaraziło najpiękniejszym obłędem może już sto, a może już dwieście tysięcy niemrawców, których obłęd ten zmienił w śmigłe kozice. Błogosławiona …
To jest tylko część artykułu, zobacz pełną treść w papierowym wydaniu Maćkowej Perci.
0 komentarzy